piątek, 1 listopada 2024 12:24
Reklama
Reklama

Piórem przeciw uzbrojonej „komunie”

TCZEW. - Aresztowali go na oczach dzieci! - opowiada Czesław Czyżewski. - Kiedy zakutego w kajdanki wyprowadzili go z mieszkania, przerażone dzieci zostały w domu same. Metody godne gestapo! Roman Bojanowski, nakazem prokuratora Śmiałka, został aresztowany na 3 miesiące. Jednak „towarzysze broni” nie pozostawili swojego kolegi na pastwę losu. Jeszcze tego samego dnia zaczęli działać...
Piórem przeciw uzbrojonej „komunie”
Niewielu z nas ma świadomość jak potężną bronią może być słowo. Słowo mówione - w ustach charyzmatycznego wodza, czy też słowo śpiewane - w pieśniach patriotycznych. Jednak największego kalibru jest słowo pisane, wychodzące spod piór dziennikarzy prasowych. Tak jest dzisiaj, tak też było ćwierć wieku temu.

13 grudnia 1981 r. wprowadzono w Polsce stan wojenny. Jednym z tych, którzy nie mogli się z tym pogodzić był 19-letni wówczas Czesław Czyżewski. Razem z grupką kolegów przystąpił do działalności podziemnej. Wspólnie doszli do wniosku, że czas wytoczyć działa, a kulami armatnimi miały być słowa. Zdecydowali się więc na wydawanie podziemnego pisma.
- Na początku utworzyliśmy „Ciernie”, pismo o niewielkim nakładzie - wspomina dziś Czesław Czyżewski - Z czasem, w połowie 1982 roku, kiedy nawiązałem kontakty z innymi członkami podziemia i struktur „Solidarności”, zaproponowałem wydawanie „Gazety Tczewskiej”.
W taki sposób narodziła się historia naszego tygodnika, do której dziś - po 25 latach - nasi dziennikarze wciąż dopisują kolejne strony. Z tą różnicą, że teraz są to jedynie (na szczęście!) strony powieści społecznej, wcześniej zaś, przed rokiem 89 - patriotycznej epopei o grupie ludzi, którzy się nie poddali. Niestety, przeciwstawienie się władzy niosło za sobą masę niebezpieczeństw…

Krok pierwszy: zebrać ekipę
- Nie mogliśmy zaakceptować Polski, w której niszczyło się (ba, wręcz mordowało!) ludzi, którzy mieli odmienne poglądy polityczne - mówi Czesław Czyżewski. - Gazeta, niosąc wolne słowo, miała być sztandarem oporu.
Aby wydać podziemne pismo, Czyżewski musiał zebrać grupę zaufanych współpracowników. Jednym z wybrańców został Roman Bojanowski.
- Któregoś dnia, wiosną 1982 r., przyszedł do mnie młody chłopak, który dla zachowania bezpieczeństwa przedstawił się używając pseudonimu Konrad – wspomina Bojanowski. - Był to Czesław Czyżewski, który chciał porozmawiać na temat ewentualnej działalności podziemnej. Tego dnia rozpoczęła się nasza wielka przygoda.
Innym śmiałkiem, który pomimo początkowych wątpliwości dołączył do rozrastającej się ekipy związanej z „Gazetą Tczewską”, był Mieczysław Śliwka, pracownik Polmo (dzisiejszy Eaton):
- Pewnego dnia kolega zaprosił mnie do siebie, aby mi o czymś opowiedzieć. Był tam młody chłopak, którego nie znałem. Spytał, czy nie podjąłbym się kolportażu podziemnej gazety. Po omówieniu propozycji z kolegami, zgodziłem się.
Do prasowego podziemia zostali wciągnięci także Lucja Wydrowska-Biedunkiewicz i Marian Sarnowski. Pierwsza (lekarka anestezjolog), związana z „Solidarnością” w służbie zdrowia, została kolporterką:
- Moją skrzynka kontaktową był ojciec Czesława Czyżewskiego, od niego odbierałam gazety. Ruszałam wówczas z wizytami do chorych. Zabierałam ze sobą ok. 20 egzemplarzy gazety. Niedużo, ale osoby, które je otrzymywały, przekazywały dalej. Nawet nie zawsze wiedzieliśmy, gdzie się ten łańcuszek kończy. Znałam ludzi i wiedziałam z kim mogę się podzielić wiadomościami dotyczącymi naszej podziemnej działalności.
Według Mariana Sarnowskiego inicjatywa podziemnej walki narodziła się… w kolejce po sprzęt RTV:
- Staliśmy i rozmawialiśmy o sytuacji po wprowadzeniu stanu wojennego, o tym, że warto coś z tym zrobić. Zaczęliśmy się spotykać. Pierwsze co postanowiliśmy, to utworzyć Związek Wolnych Demokratów. Jednak, aby rozpropagować naszą działalność, musieliśmy mieć jakieś pismo - postanowiliśmy wydawać podziemną gazetkę.

Krok drugi: nie dać się złapać
Ekipa zrzeszona pod szyldem „Gazety Tczewskiej” szybko rozrosła się o wielu innych - mniej lub bardziej związanym z wydawnictwem - działaczy. Z tych ważniejszych wymienić należy m.in.: Wojciecha Kreffta, Wojciecha Olejniczaka, Jerzego Wojdę czy obecnego posła na Sejm RP Jana Kulasa. Paczce lokalnych patriotów udało się stworzyć drukarnię wybudowaną na Górkach (pod podłogą w mieszkaniu Krystyny i Romana Bojanowskich). W końcu, po tygodniach ciężkiej pracy, wydano pierwszy numer „Gazety Tczewskiej”.
- Na 13 grudnia 1982 r., w pierwszą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, przygotowaliśmy pierwsze wydanie gazety - relacjonuje Czesław Czyżewski. - Całość odbyła się w takiej konspiracji, że nie znaliśmy wzajemnie swoich imion i nazwisk.
Wraz z pierwszym numerem czasopisma mieszkańcy miasta otrzymali wyraźny przekaz: „W Tczewie działa podziemie, które wydaje gazetę sprzeciwiającą się komunizmowi”. Niestety, przekaz trafił także do tych, przeciw którym wymierzone były ostrza słów tczewskich działaczy. Równie szybko jak do obiegu trafiły pierwsze egzemplarze gazety, inicjatywą zaczęła interesować się Służba Bezpieczeństwa.
- Musiałem uciekać z Polmo, ponieważ deptali mi po piętach: robili rewizje, przesłuchania… - wymienia Mieczysław Śliwka. - W 1984 r. przeniosłem się więc do gdańskiego Unimoru. Wciąż jednak działałem jako kolporter. Kiedy pracowałem na drugą zmianę, jechałem do Gdańska już na pierwszą, aby dostarczyć „Gazetę Tczewską”. Następnie wracałem pociągiem do domu i jechałem po raz drugi do pracy. Kiedy docierałem na miejsce, gazety były już rozprowadzone, więc udało mi się odsuwać od siebie podejrzenia.

Jednym się udawało…
Mieczysław Śliwka pracował w Unimorze dwa tygodnie. Kiedy wezwał go do siebie dyrektor, dowiedział się, że odbyła się na jego temat „nieprzyjemna” rozmowa: „Gdybyśmy wiedzieli kim pan jest, to byśmy pana do pracy nie przyjęli. Jeśli jednak będzie się pan spokojnie zachowywał, to pana nie wyrzucimy” - usłyszał od pracodawcy.
- Kilka dni później przyszedł nowy kierownik, który miał zrobić porządek z opozycją - opowiada Śliwka. - Był wtedy I sekretarzem PZPR w zakładzie. Powiedział nam wprost: „Zrobię z wami porządek”. Wezwał mnie i spytał, czy chcę pełnić dalej funkcję brygadzisty. Rzucił na biurko deklarację i powiedział, że jeśli zapiszę się do partii nie zostanę zwolniony. Odpowiedziałem: „W tej sytuacji od dziś nie jestem brygadzistą”.
Mieczysław Śliwka nie został aresztowany za podziemną działalność. Marian Sarnowski, którego nie kojarzono z „Gazetą Tczewską” (raczej z działalnością związkową), był zamykany jedynie wtedy, kiedy zbliżały się uroczystości takie jak np. 1 Maja: „Zamykali mnie profilaktycznie”.

…innym nie
Mniej szczęścia miał Roman Bojanowski…Drużyna „Gazety Tczewskiej” funkcjonowała bez większych wpadek do połowy 1984 r. Wtedy to, zupełnie przypadkowo, SB wpadło na jej trop.
- W Starogardzie Gdańskim pewien podpity jegomość (pan D.), wręczył naszą gazetę przypadkowemu człowiekowi - wspomina Bojanowski. - Ów przechodzień okazał się funkcjonariuszem Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Starogardzie Gd. Pan D. został przesłuchany, powiedział od kogo dostał gazetę. Zaczęły się aresztowania. Jeden ze schwytanych pękł i, prawdopodobnie ze strachu, wymienił m.in. moje nazwisko.
- Szczęście w nieszczęściu - ocenia Czesław Czyżewski. - SB uzyskało informacje o osobach, które były związane z „Gazetą Tczewską”: Romanie Bojanowskim, Kazimierzu Niemczyku, Edycie Wutkowskiej i Ryszardzie Knoppie. Zostali oni aresztowani. U wszystkich przeprowadzono rewizje, które jednak niczego nie wykazały, ponieważ – jak wynika z akt SB – podziemie otrzymało przeciek z prokuratury rejonowej w Tczewie.
Domy współpracowników zostały oczyszczone z materiałów; zostały one albo zniszczone (zatopione w stawku na Górkach), albo przeniesione do specjalnego schowka pod pięcioma tonami cementu. Wszystko zostało zabezpieczone, ale…
- Brak skuteczności rewizji nie powstrzymał SB przed tymczasowym aresztowaniem Romana Bojanowskiego, którego uznano za „niebezpiecznego politycznie” - wspomina Czyżewski.

Metody godne gestapo
O tym, jak obeszli się z nim esbecy, opowiedział sam aresztowany:
- Najpierw wpadli do PKS, gdzie pracowałem. Przeprowadzili rewizję, przeszukali wszystkie szafki. Zakuli mnie w kajdanki i zaprowadzili do samochodu. Pojechali ze mną do domu, w którym były tylko moje córki (najmłodsza miała rok, najstarsza 13 lat), żona była akurat w pracy. Zaczęli wszystko wywracać do góry nogami, drukarni podziemnej jednak nie odkryli, chociaż po niej chodzili.
- Aresztowali go na oczach dzieci! - opowiada Czesław Czyżewski. - Kiedy zakutego w kajdanki wyprowadzili go z mieszkania, przerażone dzieci zostały w domu same. Metody godne gestapo!
Roman Bojanowski, nakazem prokuratora Śmiałka, został aresztowany na 3 miesiące. Jednak „towarzysze broni” nie pozostawili swojego kolegi na pastwę losu. Jeszcze tego samego dnia zaczęli działać.
- Po aresztowaniu Bojanowskiego zmobilizowaliśmy się, aby na drugi dzień wydać kolejny numer gazety - mówi Marian Sarnowski. - Wszystko po to, aby odsunąć od niego wszelkie podejrzenia.
- Chcieliśmy udowodnić, że „Gazeta Tczewska” to nie ludzie, którzy zostali aresztowani - podkreśla Czyżewski. - Chcieliśmy pomieszać SB szyki. Ubecy - po dokonaniu aresztowań - byli przekonani, że to już koniec ich problemów.
Niedoczekanie! - chciałoby się dodać.

Przesłuchania i rewizje
Aresztowanie Bojanowskiego zostało nagłośnione nawet w Radiu Wolna Europa.
- Żona przy pomocy znajomych starała się o przedterminowe zwolnienie – opowiada Roman Bojanowski. - Władzy ludowej nie wypadało zamknąć jedynego żywiciela rodziny...
Po miesiącu, na wniosek prokuratora Przytuły (działał na prośbę Lucji Wydrowskiej), areszt tymczasowy został uchylony. Zamieniono go na dozór policyjny.
- Po aresztowaniu zamknęliśmy drukarnię w moim domu - opowiada Bojanowski. - Gazetę drukowano w innym miejscu, nie chciałem nawet wiedzieć gdzie, ponieważ byłem stale inwigilowany. Np. 1 maja, kiedy od samego rana stał przed moim domem milicyjny fiat. Po moim aresztowaniu już nie ukrywałem, że nie lubię komuny. Zostałem zmuszony do odejścia z PKS.
Szykany zdawały się nie mieć końca. Marian Sarnowski wraca pamięcią do dnia, w którym esbecy przeszukiwali jego dom. Kilka numerów „Gazety Tczewskiej” ukrył w… pieluchach rocznej córeczki.
- Zostałem zatrzymany w Gdańsku, przewieziony do Tczewa i przesłuchany na komendzie policji – wspomina z kolei Czesław Czyżewski. – Szczęście w nieszczęściu, miałem przy sobie całą torbę tygodnika „Mazowsze”, jednak udało się wprowadzić przesłuchujące mnie osoby w błąd i uniknąłem rewizji osobistej. Kiedy mnie prowadzono, poprosiłem o możliwość skorzystania z toalety. I tak oto w spłuczce, w toalecie w siedzibie SB, zatopiłem cały nakład tygodnika.
„Smutni panowie” z SB przyszli w „odwiedziny” także do Mieczysława Śliwki. W 1983 r. Jan Paweł II po raz drugi przyjechał do Polski. Była to wyjątkowa pielgrzymka, gdyż stan wojenny formalnie jeszcze trwał. Śliwka razem z kolegą miał zamiar wybrać się na spotkanie z papieżem w Poznaniu.
- Najpierw ok. godz. 12 zostałem wezwany do esbeka – „opiekuna” w Polmo. Zaczął zadawać pytania na różne tematy, ale nic o drukach, bardziej o radę pracowniczą, bo nie chcieliśmy współpracować z dyrekcją zakładu. O godz. 16 tego samego dnia czterech esbeków przychodzi do mojego domu, nie mając nawet nakazu rewizji. Spytałem o niego. „Jak pan chce, to nakaz będzie!”. Jeden z nich miał pojechać, pozostała trójka miała czekać. Powiedziałem, żeby już nie jechał i by zaczęli rewizję. Udawałem głupiego - „O co chodzi, czego szukacie?”. Porucznik Kruszyński, szef tej grupy, wyrzucał mi ciuchy z szaf mówiąc: „Niech pan głupiego nie udaje, wie pan dobrze o co chodzi”. Na szczęście nie miałem wtedy w domu żadnych materiałów.

Nerwy nieraz „grały”
Środowisko „Gazety Tczewskiej” musiało się obawiać nie tylko funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, ale także Milicji Obywatelskiej. Roman Bojanowski wspomina:
- Krótko przed 1 listopada 1983 r. przyszedł do mnie Wojciech Krefft, żeby drukować gazetę. Otworzyliśmy właz w podłodze, rozrobiliśmy farbę i… nagle słyszymy walenie do drzwi. Świateł na ulicy wtedy nie było, żona wyjrzała przez okno i mówi, że to milicja. Podbiegłem do drzwi, a Kreft zaczął maskować drukarnię. Byliśmy na 100 proc. pewni, że to wpadka. Otwieram drzwi, policjant patrzy mi przez ramię, bo nie chciałem wpuścić go do domu. Pytam o co chodzi. Oni się pytają, czy mam brata milicjanta w Toruniu. Mówię, że mam. Okazało się, że brat dzwonił na tczewską komendę, żeby mi przekazali, że zmarli mój wujek i ciocia i że jutro jest pogrzeb. W tym momencie nie potrafiłem ukryć ulgi, spadło to wszystko ze mnie jak ciężki kamień. Milicjanci byli zaskoczeni, że „cieszę” się ze śmierci bliskich. Było blisko wpadki, bo wystarczyło, żeby milicjanci weszli do domu, albo Wojtek nie zdążyłby schować drukarni. Poza tym w całym domu... strasznie śmierdziało farbą.
Mieczysław Śliwka pamięta jak z Jerzym Wojdą, po odebraniu wydrukowanych już gazet ze skrzynki kontaktowej (na strychu jednego z domów na ul. Sobieskiego), szli z nimi wieczorem przez miasto. W sumie mieli przy sobie ok. 700 egzemplarzy „Gazety Tczewskiej”. Przechodząc ul. Sobieskiego zauważyli, że za nimi jedzie wolno duży fiat z włączonymi reflektorami.
Koło Retmana skręciliśmy w prawo; fiat pojechał prosto, ale nerwy „grały” – relacjonuje Mieczysław  Śliwka. - Idąc dalej natknęliśmy się na… nysę i  pełno umundurowanych milicjantów. Okazało się, że jest wśród nich mój kolega. Dodało mi to otuchy, podszedłem i mówię:
- Cześć Tadeusz, co tu robisz o tej porze?!
- No jak to co, na służbie jestem. A ty?
- A ja wracam z pracy.
Nie zatrzymali nas. Wojda poszedł prosto, ja skręciłem w ul. Niepodległości. I znowu podjeżdża tajemniczy polonez. „No już teraz leżę, SB” – pomyślałem. Patrzę, a tam wychodzi tylko dyrektor Polmo, którego służbowym samochodem podwiózł kierowca.

Widzieliśmy potrzebę zmian
Wszyscy, którzy byli zaangażowani w powstawanie Gazety Tczewskiej”, zdawali sobie sprawę, że wiele ryzykują – w grę wchodziło szykanowanie członków rodziny, utrata miejsca pracy, zdrowie, a nawet życie. Można powiedzieć, że pierwszym przykazaniem ich działalności było zachowanie maksymalnej ostrożności. Nawet dzisiaj nie wiadomo dokładnie ile ludzi przykładało ręce do powstawania numerów „GT”.
- Kontakty między współpracownikami były jak najbardziej ograniczone, nawet jeśli tworzyliśmy grupę opozycyjną, to o sobie wzajemnie wiedzieliśmy niewiele – wyjaśnia Roman Bojanowski. - Im mniej człowiek wiedział, tym lepiej i bezpieczniej.
- Znałem Cześka Czyżewskiego, ale Romana Bojanowskiego już nie – dla przykładu podaje Mieczysław Śliwka.
Czesław Czyżewski mówi wprost, że nie chodziło o to, by być bohaterem na pokaz i dać się aresztować.
- Za wydawanie nielegalnej gazety groziły ogromne kary! Struktury SB w Polsce dokonywały różnych działań, łącznie z mordowaniem ludzi. Osoby, które pracowały w tczewskiej komendzie MO też nie należały do owieczek. Były i takie osoby, które znęcały się nad zatrzymywanymi. Poza wymiarem karnym, proceduralnym, było jeszcze mszczenie się ludzi, którzy byli pretorianami tego systemu, a którego bronili w sposób naruszający godność człowieka.
Nasi rozmówcy nie ukrywają, że często towarzyszył im strach, zwłaszcza o najbliższych.
- Obawy zawsze były – przyznaje Marian Sarnowski. – Ale jednocześnie czuło się wewnętrzną potrzebę walki z komuną, więc się na to nie patrzyło.
- Byłoby nieprawdą, gdybym powiedziała, że się nie bałam, tzn. nie bałam się o siebie, ale o moje dzieci, np. że syna wezmą do wojska lub nie przyjmą na studia – mówi dr Wydrowska-Biedunkiewicz. – Pomimo, że esbecy doskonale wiedzieli, że jestem zaangażowana w działanie „Solidarności”, chyba nie dowiedzieli się, że pomagam w powstawaniu „Gazety Tczewskiej”.
- Żona oczywiście wiedziała o mojej działalności, a co więcej brała w niej udział, bo np. jak ja już byłem zmęczony drukowaniem, to ona mnie zastępowała – dodaje Roman Bojanowski.
- Mój tata miał podobne poglądy co ja – podkreśla Czesław Czyżewski. – Nigdy nie sugerował, by zrezygnować z działalności opozycyjnej. Nie można było normalnie żyć w więzieniu jakim był PRL. Ludzie nie mogli wyjeżdżać, kwitło donosicielstwo… Nie dało się w takim systemie funkcjonować. Widziałem potrzebę zmian i wszyscy, z którymi współpracowałem myśleli tak samo.
Roman Bojanowski uważa, że „Gazeta Tczewska” była nie tylko samą gazetą, ale także organizacją.
- „Gazeta Tczewska” to był sztandar – twierdzi Czesław Czyżewski. - Dawała ujście różnym pomysłom: komitetowi antywyborczemu, komitetowi koordynacji społecznej, działalności charytatywnej, radiu Solidarność i wielu innym inicjatywom… To wszystko mieściło się w tej formule.

„Mury” Kaczmarskiego obudziły Suchostrzygi
Jedną z form walki z systemem komunistycznym, obok wydawania gazety, miało być tczewskie Radio „Solidarność”.
- Dostałem dwa nadajniki radiowe zrobione przez Andrzeja Cielęckiego, znanego twórcę urządzeń radiowych w stanie wojennych – wspomina Czesław Czyżewski. – Pochodziły z Warszawy. Przygotowaliśmy audycję, którą nagraliśmy na taśmę magnetofonową. Głosu użyczyły dwie studentki polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego. Nadajnik znajdował się na ul. Jedności Narodu u Wojciecha Kreffta. Jaka była tego słyszalność, trudno mi powiedzieć.  
Innym razem Czesław Czyżewski postanowił puścić wcześniej nagraną audycję Radia „Solidarność”, po Mszy za Ojczyznę na Suchostrzygach 31 sierpnia 1985 r. Do pomocy został dokooptowany Mieczysław Śliwka. Postanowili, że zamaskowane urządzenie nagłaśniające wraz z odtwarzaczem umieszczą na drzewie blisko kaplicy, by uruchomić je gdy ludzie zaczną wychodzić z mszy św. Aby je włączyć wystarczyło pociągnąć za 5-metrową żyłkę.
- To była noc – wspomina Mieczysław Śliwka. - Przyszedł do mnie Czyżewski i mówi, „Mietek, wstawaj. Idziemy na akcję.” Czesiek wlazł na drzewo. Montuje, montuje i w pewnym momencie to się włączyło. Jak walnęło!
- Przy schodzeniu z drzewa za mocno pociągnąłem za żyłkę i o północy na całe Suchostrzygi „ryknęły” „Mury” Jacka Kaczmarskiego – wyjaśnia Czesław Czyżewski.
- Nie wiem czy to był przypadek, czy może stróż zawiadomił milicję, ale widzę, że jedzie „suka” – kontynuuje pan Mieczysław. - Wskakuję do rowu (miałem torbę skórzaną, a w niej 700 ulotek). Milicyjny samochód przejechał wolno w stronę Rokitek i po 5 minutach wrócił. Powiedziałem Cześkowi, że uciekam i zacząłem biec przez pole zboża.
Głośna muzyka obudziła księdza i stróża. Ten ostatni pomógł w wyłączeniu magnetofonu. Czesław Czyżewski ponownie go nastawił i zaciągnął żyłkę, tym razem luźniej. Audycję miał włączyć Jerzy Wojda po wieczornej mszy św., jednak nie wiadomo dlaczego „gadające” radio uruchomiło się w sobotę rano, około godz. 7.
- Audycji wysłuchali więc robotnicy pracujący przy budowie kościoła – kończy Cz. Czyżewski.
Tego samego poranka magnetofon z drzewa zdjęli milicjanci przy pomocy straży pożarnej.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
loifx 04.01.2008 09:35
Komentarz zablokowany

Reklama
Reklama