Na początku trochę tendencyjne pytanie, ale ważne. Jak to się zaczęło?
To było 2 lipca 1980 roku. W poniedziałek przyszliśmy do pracy do POLMO, bo pracowałem tam jako frezer modelarz. Należeliśmy z kolegami z pracy do związku zawodowego metalowców i przy wypłacie nam automatycznie odciągali składki na te związki. Wiadomo, że to szło na partię, a nie na związki. No i przyszliśmy drugiego lipca do pracy, wezwali męża zaufania, Tadeusz Landowskiego do rady zakładowej. Powiedzieli mu, żeby załodze przedstawił tak delikatnie , że wchodzą nowe ceny garmażu, bo były bufety w zakładzie, jedna stołówka. I to były drastyczne podwyżki, bo o 70%. A my, większość załogi, w tych bufetach się żywiliśmy i nawet ludzie brali do domu te obiady ze stołówki bo były dobre. Prowadziła to tczewska gastronomia. Landowski zastanawiał się jak powiedzieć o tych podwyżkach, żeby nie było zgrzytu. Doradził mu Konrad Gajewski, nasz kolega, żeby powiesić te ceny spisane na kartce na tablicy ogłoszeń . Ludzie zaczęli to czytać, te młodsze chłopaki z naszego działu, z narzędziowni, zaczęli biegać na działy produkcyjne i mówić o tych podwyżkach. Wszyscy zebrali się w narzędziowni, maszyny powyłączali, nikt nie chciał już pracować. W końcu, stanęliśmy. We wtorek już ściągnęli z Warszawy szefa Centralnej Rady Związków Zawodowych – Jana Szydlaka. Do POLMO przyjechał dyrektor generalny Zjednoczenia Przemysłu Motoryzacyjnego i pierwszy sekretarz powiatowy. W narzędziowni zrobił się wielki wiec. Nie mieliśmy komitetu strajkowego, to było wszystko przeprowadzone spontanicznie.
Skoro był spontaniczny to jakie były wasze cele, dążenia?
Cele były takie, że mają przywrócić ceny jakie były przed podwyżką i domagaliśmy się żeby podwyższyć nam płace, bo były wówczas cienkie. Rządowa komisja w uzgodnieniu z naszą dyrekcją uzgodniła, że ceny przywrócą takie, jakie były i podwyższyli nam płace. No więc od środy przystąpiliśmy do pracy. Później tak po cichu się dowiadywaliśmy, że były przygotowywane jakieś czarne listy do wyrzucenia z pracy, niby przywódców. Uratowały nas, można tak powiedzieć, strajki 14 sierpnia, które wybuchły w Gdańsku.
Czyli wówczas nie ponieśliście żadnych konsekwencji?
No na ten czas nie. W sierpniu przystąpiliśmy do strajku dopiero 20, albo 21 dnia miesiąca. Z tego względu, że w lipcu swoje uzyskaliśmy. Tydzień czasu się przeciągnęło zanim POLMO przystąpiło do strajku okupacyjnego. Do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego wysłaliśmy gońca, Leszka Lamkiewicza. Wybraliśmy też nasz zakładowy komitet strajkowy, a inżynier Andrzej Kaszuba został przewodniczącym.
Co było dalej?
Przejęliśmy zakład, jako komitet strajkowy i opieczętowaliśmy wszystkie magazyny, bo straszył nas sekretarz partii, że jak po strajkach zrobią remanenty i czegoś w tych magazynach zabraknie, to nie wyjdziemy z więzienia. Wszystkie straty będą na naszą niekorzyść.
Nasz dyrektor był zdecydowanym przeciwnikiem tego strajku, tak samo partia. Wystawiliśmy straże wzdłuż płotów, na głównych portierniach, poustawialiśmy swoich ludzi, żeby nam „góra” nie chodziła po zakładzie. Heniek Tarasiewicz był szefem zabezpieczenia zakładu, a miał doświadczenie bo był kapralem w wojsku. Znał się na rozprowadzaniu wart i ustawianiu tego zabezpieczenia. Sprawnie to poszło.
Powołaliśmy też służbę przeciwpożarową, wiadomo, żeby nie kopcili papierosów w szatniach, żeby nie spowodować gdzieś pożaru. Mietek Tyda był odpowiedzialny za bezpieczeństwo przeciwpożarowe, a służył w ochotniczej straży pożarnej w POLMO. Wywiązał się z zadania bardzo dobrze. No i wyznaczyliśmy punkty gdzie można było palić. Do tego jeszcze zrobiliśmy komitet socjalny. Nadwyżki jedzenia były przekazywane tym, co mieli daleko do domu. Dzielili się ludzie. No i dopiero gdzieś tak po trzech dniach uruchomiono stołówkę zakładową, także już mogliśmy tam iść, sobie coś ciepłego zjeść.
"Przejęliśmy zakład, jako komitet strajkowy i opieczętowaliśmy wszystkie magazyny, bo straszył nas sekretarz partii, że jak po strajkach zrobią remanenty i czegoś w tych magazynach zabraknie, to nie wyjdziemy z więzienia. Wszystkie straty będą na naszą niekorzyść".
To w sumie była bardzo dobra organizacja jak na taki spontaniczny strajk.
Tak, to była zasługa Andrzeja (Kaszuby — przyp. red.), on tak potrafił z głową wszystko zorganizować. Niestety nie udało nam się przejąć radiowęzła zakładowego. Dyrektor był zdecydowany, że wszystko nam odda, ale węzła nie. No wiadomo, bo propaganda (śmiech). To my zdecydowaliśmy, że jak wy tak, to też nie będziecie z radiowęzła korzystać, nie będzie wam wolno prowadzić agitacji. Wydali wówczas taki list, odezwę do załogi, że jesteśmy wywrotowcami, przeciwnikami socjalizmu. Żeby nas, rozrabiaków, nie słuchać. Załoga jednak nie zareagowała, wszyscy się do nas przyłączyli. Zdecydowaliśmy też, że kto wyszedł z zakładu sam, bez przepustki, nie miał już prawa powrotu . Dyrektor chciał wejść, była z nim szarpanina. Stanisław Mrozek, który szarpał tego dyrektora, znalazł się na liście internowanych. Aż mu guzik oderwał jak się szarpali.
Potem wiadomo, strajk się zakończył podpisaniem porozumień rządowych, na drugi dzień wróciliśmy do pracy. Przeprowadzone były wybory do władz związkowych. Najpierw na poszczególnych wydziałach, a później wybory zakładowe. Zdecydowanie wygrał je Andrzej Kaszuba, więc został przewodniczącym związku „Solidarność” w zakładzie. Leszek Lamkiewicz został wiceprzewodniczącym.
Zaczęliśmy działać. Założyliśmy Komitet Obrony Więzionych za Przekonania. Należałem do tego komitetu razem ze Zdzisławem Stachowiczem i Konradem Gajewski. Naszym zadaniem było uwolnić wszystkich więźniów politycznych. Wszystkich co siedzieli w więzieniach, a głównie chodziło o Konfederację Polski Niepodległej. Moczulski, Szeremetiew, Stański, siedzieli w więzieniach, mimo że porozumienia były podpisane. Nie miało być więźniów politycznych, a oni nadal siedzieli. Zorganizowaliśmy ogólnopolski zjazd Komitetów Więzionych za Przekonania w auli akademii medycznej w Gdańsku. No i prosto z więzienia przyjechał do nas Moczulski i swoje powiedział.
Powołaliśmy też w zakładzie radę pracowniczą. Ja też wystartowałem w wyborach do niej, bo Kaszuba namawiał, żeby jak najwięcej robotników było w radzie. To już nie była rada zakładowa, tylko rada pracownicza. Przejęliśmy de facto władzę w zakładzie i ogłosiliśmy konkurs na dyrektora naczelnego. Zgłosiło się kilku chętnych. Z Gdyni przyjechał kandydat – Józef Bogacki. Wybraliśmy właśnie jego. Kiedy wprowadzono stan wojenny, umarł na zawał serca 27 grudnia.
Spotkanie opozycjonistów z Anną Walentynowicz (siedzi) w Kanadzie. Na zdjęciu Andrzej Kaszuba (pierwszy z prawej) i Zdzisław Stachowicz (drugi z prawej).
Czyli w sumie strajk w POLMO wyszedł poza zakład.
Tak, bo Tadeusz Wilczarski jeździł do Zjednoczenia spotykać się z zakładami, które wchodziły w skład tej grupy: Jelcz, Starachowice, Sanok. Namawiał do tego, żeby rozwalić zjednoczenie państwowe, które było i na zasadzie dobrowolności zbudować nowe od podstaw. Zagrozili nam jednak, że jeżeli by do tego doszło, to nam odetną dolary. Bo niektóre rzeczy do produkcji, trzeba było kupować na zachodzie, a na zachodzie trzeba było płacić dolarami . Nie wiem jakby się to zakończyło, wprowadzili stan wojenny i to wszystko upadło.
A jak Pan przeżył stan wojenny?
W poniedziałek 14 grudnia 1981 roku ogłosiliśmy w POLMO strajk okupacyjny. To jedyny zakład w całym Tczewie, który zastrajkował. Na liście do prokuratora znalazł się Stachowicz, Stefan Jędrzejczyk i ja. Widniałem tam jako organizator strajku. Zdzichu Stachowicz to był taki bojownik. Wszedł gdzieś na maszynę i ogłosił strajk. No to kierownik go podkablował do esbecji, Jędrzejczyka też. 18 grudnia skończyliśmy strajk, bo już wcześniej nastąpiła pacyfikacji Gdańska, Huty i jeszcze kopalni Wujek. Przecież wtedy specjalne oddziały ZOMO zastrzeliły 9 górników. To wszystko już było rozwalone, więc cały czas nam trąbili w piątek, że jak nie wyjdziemy z zakładu to spacyfikują i nas. Wtedy zebraliśmy się, cała załoga przegłosowała o 17:15, że wychodzimy. Były też takie „narwańce”, które chciały się bić, ale nie było przecież szans. Potłukliby nas tam, że hej!
Potem rozwiązali zakład całkowicie i dopiero po nowym roku nas, robotników, wezwali. Nastąpiła weryfikacja, jedni albo wrócili do pracy, a jedni won za bramę i wręczali im dyscyplinarne zwolnienia. 123 ludzi wyrzucili, a internowanych było z POLMO dziesięciu. Tak się bali zakładu POLMO, bo byliśmy wiodącym zakładem w okolicy. No i później, na początku stycznia aresztowali Stachowicza, Jędrzejczyka, Sadowskiego i Wójcickiego. Najwięcej dostał Zdzichu (Stachowicz — przyp. red.), 18 miesięcy. Stefan Jędrzejczyk siedział chyba trzy. Wójcicki chyba też coś trzy — cztery miesiące. On namalował na murze w odlewni w zakładzie czołg. W jego lufie kwiaty i napisał „Wojsko Polskie z nami” i „z niewolnika nie będzie robotnika”. Jeszcze Adam Galewski z nim malował, to były młode chłopaki. Mieli po 19-20 lat. Galewski się ukrywał, jego matka była lekarzem, to jakoś go schowała i nie siedział w więzieniu.
Mieczysław Śliwka razem ze Zdzisławem Stachowiczem nad wodospadem Niagara w Kanadzie.
W stanie wojennym powstał komitet cztero-osobowy, gdzie zbieraliśmy pieniądze, żeby wspomagać te rodziny, których członkowie byli aresztowani, czy wyrzuceni z pracy. Do 1983 roku krążyły tam spore sumy przeznaczone dla rodzin represjonowanych. W tym komitecie byli Andrzej Stuczyński, Józek Bielecki, ja i Jerzy Wojda. U jego matki, na Wilczej 7, dzieliliśmy te pieniądze. No i roznosiliśmy. To była ryzykowna działalność. Kolega zbierał pieniądze na wydziale kół zębatych w POLMO i ktoś tam doniósł , że zbiera tę forsę. Doszło to do kierownika. On był jeszcze widocznie w porządku, bo zawołał i powiedział: „weź się zwolnij sam, bo my cię wywalimy dyscyplinarnie”. Ten kolega napisał zwolnienie. Kierownik poszedł mu na rękę. Gdyby dostał dyscyplinarkę, to by miał problem, żeby gdzieś się zatrudnić.
Później, gdzieś po roku stanu wojennego, zadzwonił do mnie majster z odlewni –Ryszard Majewski. Powiedział mi: „Mietek, dzisiaj po południu przyjdź do mnie na ulicę Kościuszki, ktoś chce z Tobą rozmawiać”. Poszedłem tam po południu i przyszedł Czesław Czyżewski. Ja go nie znałem, młody był . Ile on tam mógł mieć? 19 lat wtedy. Spytałem się o co chodzi? Powiedział, że w Tczewie ma być założona drukarnia i będzie wydawana podziemna gazeta. Spytał się też czy bym się nie podjął kolportażu tej gazetki. A ja mówię: „Chłopie, ja cię nie znam, to ja ci teraz nie odpowiem od razu. Bo to ryzyko jest”. No ale po namyśle musiałem się z naradzić z moim kolegą. Poszedłem do Jurka Wojdy. Powiedziałem: „ Jurek, dostałem propozycję”. A on do mnie, że „oni” już byli z tym u niego wcześniej. Także ja wyraziłem zgodę. „ Jurek, jak Ty wchodzisz, to ja też”.
A gdyby Jerzy Wojda się nie zgodził, to jaka by była Pana decyzja?
Jak by były jakieś wątpliwości, to nie wiem jakbym się zachował. Ale to był taki facet, jak to się mówi, że z nim można było wszystko, z Jurkiem. Dlatego się zdecydowałem, żeby z nim współpracować. Jak umówiliśmy się na akcję o 2 w nocy to zawsze był. Jeden kolega, nie będę podawał nazwiska, zawsze obiecywał, „ja będę”, a nigdy nie przyszedł. Zawsze miał jakiś wykręt.
No i się zaczęło. Pierwszy druk odbieraliśmy na końcu zakładu. Był składowany w takich kontenerach na odkuwki. Później cyklicznie już nas informowali, czy przez Cześka (Czyżewskiego – przyp. red.), czy przez Wojciecha Krefta, gdzie są kolejne składy. Po jakimś czasie z internowania wrócił Stanisław Zwolicki. Jeździł taksówką, więc woził nas z Jurkiem Wojdą do punktów, gdzie rozprowadzaliśmy nakład. Po 10 minutach wracaliśmy z nim z powrotem do jego garażu na Alei Zwycięstwa.
Do 1989 z Jurkiem, można tak powiedzieć, ostro działaliśmy z tą gazetą w zakresie kolportażu. Mieliśmy jeszcze na Sobieskiego jeden punkt u Zbyszka Sylwestrowicza na strychu. Jak gdzieś zdobyłem papier do drukowania to zostawiałem jemu u góry na szafie albo odbierałem gazetki, jak były. W 1984 roku założyliśmy w Czesławem Czyżewskim, Wojciechem Kreftem, Janem Kulasem, Zdzisławem Jaśkowiakiem, Jerzym Wojdą i Marianem Sarnowskim Tajny Komitet Koordynacji Społecznej NSZZ „Solidarność” Ziemi Tczewskiej.
Kiedy był Pan najbliżej wpadki?
Kiedy funkcjonariusze byli u mnie na rewizji. Strachu się wtedy najadłem, jak przyszło do mnie czterech esbeków do domu. Szukali u mnie gazetek, a ja miałem sprytnie schowane w kominie. Tylko takie pamiątkowe, żeby było na przyszłość . Chciałem od nich nakaz rewizji. Jeden z nich powiedział: „jak Pan chce nakaz to tu zostawię jednego funkcjonariusza, tu będzie siedział, a ja pojadę po nakaz do prokuratora”. No to powiedziałem, żeby nie jechał. Niech lepiej szukają. I przeszukali. Nic nie znaleźli. Po rewizji porucznik SB spytał się mnie czy chce zaświadczenie, że nic u mnie nie znaleźli. Powiedziałem, że nie chcę żadnych zaświadczeń, ja nic nie podpiszę. I poszli.
Działaliśmy tak do wyborów czerwcowych. Wtedy byłem zaangażowany jako obserwator z ramienia Komitetów Obywatelskich i byłem w komisji na Rokitkach. Siedziałem i pilnowałem, bo przewodniczącym był tam gminny pierwszy sekretarz partii. Trzeba go było pilnować. Miałem w klapie znaczek Solidarności. Rolnicy, kiedy przychodzili, to dziękowali, że my tu jesteśmy. Oj dostała wtedy partia łupnia.
"Zdawaliśmy sobie sprawę, że robimy dobrą robotę, bo to nie był tylko ruch związkowy. To był ruch społeczny, w którym wiadomo o co chodziło, żeby partię odsunąć od władzy".
Jaki jest Pana stosunek do transformacji, było warto?
Zdawaliśmy sobie sprawę, że robimy dobrą robotę, bo to nie był tylko ruch związkowy. To był ruch społeczny, w którym wiadomo o co chodziło, żeby partię odsunąć od władzy. Najbardziej nam jednak chodziło o to, żeby Ruscy wyszli z Polski. Przecież te wszystkie jednostki wojskowe, co tam w woj. koszalińskim, na zachodniej granicy… wszędzie siedzieli Ruscy. Także warto było. Tylko ten stan wojenny, nasze działania, całą Polskę w rozwoju co najmniej te 10 lat cofnął do tyłu. Bo nic nie było. Żadnej produkcji. Praktycznie cała żywność wiadomo gdzie szła. Rolnicy przecież produkowali chleb, mięso. To wszystko powinno być w sklepach, a nie było nic. Nawet kartki później wprowadzili jak w czasie wojny.
Warto było. W końcu komuniści musieli oddać władzę. Źle się stało, że było to jednak tak załatwione. My, jako robotnicy nie do końca wiedzieliśmy co tam się dzieje, w tych tajnych rozmowach i tych spotkaniach w Magdalence, a później przy okrągłym stole. Ci, co tam przy tym byli, to dokładnie wiedzą o co chodzi. To tak wygląda, że oni z partią się dogadali, ci uczestnicy. I dzisiaj oni są bogatymi ludźmi, jak Frasyniuk, czy Lis, czy inni. Ja nie rozumiem tych ludzi. Zamiast z nami, z robotnikiem, to oni poszli w przeciwnym kierunku. Dogadali się z władzą postkomunistyczną.
Ja myślę, że to musiał być porządny przekręt przy tych rozmowach w Magdalence i później przy okrągłym stole. Bo chcieliśmy, żeby sędziów, którzy oskarżali w stanie wojennym, prokuratorów odsunąć. No nie szło. Strzembosz, sędzia, to już jest dzisiaj stary człowiek, on uratował to całe polskie sądownictwo, bo on przy okrągłym stole aż pienił się, mówił: „nie ruszajcie sędziów”. A dzisiaj się mądruje znowu, żeby nie robić reformy sądownictwa. A to trzeba przeprowadzić do końca. Ci wszyscy prokuratorzy co oskarżali w stanie wojennym, czy za komuny wcześniej oraz sędziowie, którzy wydawali wyroki na opozycję, to powinni być z sądownictwa wywaleni. A kto dobrze przeskrobał to powinien jeszcze być ukarany za to wszystko.
Podoba się Panu dzisiejsza Polska?
Obecnie to mi się bardzo podoba. Mamy porządnego, bardzo dobrego premiera Mateusza Morawieckiego. Jestem dumny, że mamy takiego premiera. Mamy też teraz bardzo dobrego Prezydenta RP Andrzeja Dudę. Także, tak trzymać!
Co by Pan doradził, żebyśmy byli lepszym społeczeństwem obywatelskim?
Chciałbym, żeby była większa świadomość w społeczeństwie, że naszą najlepszą bronią są wybory samorządowe. Musimy też szanować demokratyczny wynik wyborów, obojętnie czy popieramy ich wygranego, czy też nie.
Dziękuję za rozmowę.
Napisz komentarz
Komentarze