Zofia Czarnowska
KGW w Piecach
„Nogi obwiązywałyśmy gazetami”
Mam wiele wspomnień związanych z Świętami Wielkanocnymi, ponieważ do tych świąt przygotowywano się przez długi czas. Przed świętami piekło się ciasta. Moja mama była bardzo dobrą kucharką i zawsze jej pomagałam w kuchni. Tydzień wcześniej piekło się kruche mazurki, ozdabiane owocami, podobne do tych współczesnych. Przed świętami mama przygotowywała wydmuszki, żeby na święta znalazły się już na stole. Barwiono je gotując w cebuli, w buraczkach. Śniadanie wielkanocne oczywiście było wspólne i bardzo rodzinne, dzieliliśmy się jajkiem. Na obiad był żurek, na deser ciasta - oczywiście baba. Natomiast w drugi dzień świąt odwiedzaliśmy się w domu, w dalszych rodzinach. Ale wczesnym rankiem, chłopcy chodzili i nie lali wodą, tylko śmigus-dyngus, czyli bicie dziewczyn rózgami z brzozy bądź jałowcem. Dziewczyny oczywiście uciekały. Obwiązywały nogi gazetami, żeby miej bolało. Gdy chłopcy zorientowali się, bili jeszcze mocniej. Uroku świętom dodawały rezurekcja o szóstej rano, bo wszystko budziło się do życia. Teraz w niektórych kościołach obchody te zmieniły się i czuwa się o północy.
Krystyna Kamińska
KGW w Pinczynie
„Kościół trzy razy dookoła”
Rano w niedzielę tradycyjnie jedliśmy całą rodziną uroczyste śniadanie wielkanocne. Tak jak teraz dzieliliśmy się jajkiem. Najbardziej uwielbiałam rezurekcję, mszę wcześnie rano, o szóstej. Niegdyś obchodzono ją bardzo uroczyście. Za mojej młodości podczas rezurekcji wychodziła procesja z wszystkimi parafianami. Zgodnie z obrządkiem trzeba było trzy razy obejść kościół dookoła, co jakiś czas się klękało. We mszy brało udział wielu parafian. Pamiętam, że jeszcze wszyscy ludzie nie zdążyli wyjść z kościoła, a początek procesji już zdążył zrobić jedno okrążenie. Robiło się swego rodzaju kółeczko. Niestety, teraz ta praktyka zanika, obchodzi się nią podobnie jak pasterkę. Natomiast droga krzyżowa była odprawiana skromniej, w dzisiejszych czasach obchodzi się nią pochodem ulicami miasta. W Wielki Poniedziałek obowiązywał szmaguster - rano chłopcy przychodzili do domów i bili dziewczyny brzozowymi, albo jałowymi rózgami.
Grażyna Gliniecka
KGW w Karolewie
„Jajko koniecznie ze skorupką!”
W pierwszy dzień świąt było tradycyjne śniadanie wielkanocne. Wszyscy razem siadaliśmy do stołu, tak samo jak na Boże Narodzenie tylko, że rano. Mama dzieliła to, co zostało poświęcone w sobotę w koszyku. W koszyku wszystko musiało być swojskie, moi rodzice nigdy nic nie kupowali. Musiał być chrzan, który był zawsze tarty ręcznie, swojskie masło, kawałek kiełbaski, sól i pieprz i ciasta. Jajko trzeba było zjeść razem ze skorupką, ponieważ ona też była poświęcona. Drugi dzień świąt to było szaleństwo. Godziliśmy się nie tylko z wodą, ale też z jałowcem. Szukanie koszyczków rano... Mama zawsze mówiła: „Oj jak będziecie grzeczne, to zając może wam coś przyniesie! A jak nie, to za uszy wytarga.” Zazwyczaj dostawaliśmy słodycze. Koszyki były zawsze schowane gdzieś przy stodole: za stodołą, w stodole, w sianie. Była to naprawdę niesamowita frajda - jak tylko otworzyliśmy oczy lecieliśmy szukać, nawet w piżamie. Gdy szukaliśmy koszyków, zawsze ktoś siedział u góry na stodole, albo na maszynie i czekał z butlą wody. Do dziś mój mąż szaleje z wnukami, a wcześniej z naszymi dziećmi. Na początku zawsze była niespodzianka, a na następny rok dzieci zaczęły się wyganiać, kto ma pierwszy wejść.
Zdj: Grażyna Gliniecka (po prawej): W koszyku wszystko musiało być swojskie, moi rodzice nigdy nic nie kupowali.
Napisz komentarz
Komentarze