W 30. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego rozmawiamy z tczewskimi opozycjonistami, skupionymi w Stowarzyszeniu „Zawsze Solidarni”.
- W jaki sposób 13 grudnia 1981 r. dotarła do Państwa informacja o wprowadzeniu stanu wojennego?
Ryszard Graczyk: – Akurat oglądałem coś w telewizji, kiedy znikł obraz. Położyłem się spać. Koło północy zaczął dobijać się do mnie kolega, przewodniczący „Solidarności” służby zdrowia, Zbigniew Bulczak, który powiadomił mnie: „Rysiek, podobno gdzieś od Olsztyna, Grudziądza, Kwidzyna, Malborka, wjeżdżają opancerzone wozy. W miastach dużo jest samochodów opancerzonych i policyjnych. Są tam jakieś łapanki. Jedziemy na PKS, bo tam jest krótkofalówka”. Szybko się ubrałem, on przyjechał swoim małym fiatem. Dojechaliśmy do PKS, do mojej bazy macierzystej. Łączność krótkofalowa została zerwana. Dołączył do nas Zdzisław Stachowicz z Polmo, który mówił, że otrzymał podobne informacje. Pojechaliśmy do tych, którzy byli najbliżej. Ostrzegliśmy, by uciekali, bo będą łapani. Podjechaliśmy na dworzec kolejowy. Maszynistów najbliższych pociągów, które jechały w kierunku Gdańska, Malborka czy Bydgoszczy, poprosiliśmy, by w miarę możliwości na bieżąco przekazywali nam aktualne informacje. Narażając się, podjechaliśmy do zakładu doświadczalnego. Pracował tam Romek Gałkowski. Postanowiliśmy, że założymy tam strajk okupacyjny. Było nas wtedy już kilkanaście osób. Zamknęliśmy bramy, opatrzyliśmy je flagami narodowymi i „Solidarności”, po czym postanowiliśmy, że z samego rana pójdziemy do ks. Stanisława Cieniewicza. Ksiądz przyjął nas ok. godz. 6.00-7.00 rano. Włączył telewizor, na którym obejrzeliśmy przemówienie gen. Jaruzelskiego. Postanowiliśmy, by każdy zadecydował o samym sobie, a jeśli ktoś wyrazi taką wolę, będziemy mogli spotykać się tutaj, u ks. Cieniewicza. - Spróbujcie się zebrać, żebyśmy mogli policzyć kto jest, kogo nie ma - powiedział. Następnie udaliśmy się okupywać dalej zakład doświadczalny. Było nas coraz więcej. Ok. godz. 16.00-17.00 odbyło się spotkanie na plebani. Chodziło nam głównie o to, żeby zadecydować, czy na terenie swoich zakładów pracy stworzymy grupy okupacyjne, czy po prostu będziemy próbowali się dowiedzieć o tym, co dzieje się w Stoczni Gdańskiej i w kraju. Postanowiliśmy, że będziemy się codziennie spotykać na plebani i wymieniać informacjami. Zwróciłem uwagę, że dobrze byłoby, gdyby któryś z naszych kolegów jeżdżących do Gdańska przekazywał nam informacje ze stoczni. Taką osobą był Gerard Sikorski. Po poniedziałkowym spotkaniu u ks. Cieniewicza rozeszliśmy się - każdy do swojej pracy. Ja nie mogłem sobie znaleźć miejsca, myślałem, że mnie od razu wyrzucą z zakładu. Dyrektor powiedział, że on bronić nikogo nie zamierza. On będzie starał się, by nie działo się tu nic, co mogłoby szkodzić całej załodze.
Jerzy Bandrowski: - Wieczorem, przed 13 grudnia, byliśmy na zabawie w domu kultury. W nocy, kiedy byliśmy już w domu, zadzwonił telefon. Teść, który mieszkał na parterze (my mieszkaliśmy na piętrze), zaczął walić w rurę: to do ciebie! Podnoszę słuchawkę. Dzwoni Rysiek: - Ty, wojna! Na co ja mówię: - W porządku. Byłem przekonany, że chce mnie zrobić w jajo. Naszą rozmową zainteresował się teść: - Co tam? A ja mówię: - No, wojna jest. Teść włączył Wolną Europę i za chwilę mówi: - Naprawdę jest wojna! Zanim oprzytomniałem, esbecy już byli przy drzwiach. Mieszkaliśmy w jednym budynku, ale były do niego dwa oddzielne wejścia - osobne na piętro i na parter. Ja odważny nie byłem, serce biło mi mocno. Obstawili cały dom, ale nie byli pewni czy jesteśmy w środku. Walili w nasze drzwi, próbowali je wyważyć. Było to trudne, ponieważ nie dość, że były to drzwi masywne, to jeszcze otwierały się na zewnątrz. Teść zaczął na nich krzyczeć: - Co za bandyci po nocach napadają na spokojnych ludzi?! Wtedy wiedzieli już, że ktoś jest w domu. Nie wiedzieli jednak o dwóch oddzielnych wejściach. Wpadli więc do teściów, potem do piwnicy (myśleli, że to klatka schodowa), w końcu odjechali. Udało się m. in. dlatego, że akurat nie było mojej córki, która podczas walenia w drzwi na pewno zaczęłaby płakać. Pierwsza rzecz, którą zrobiłem po ich odejściu - ogoliłem się. Bez brody i wąsów wyglądałem zupełnie inaczej, ludzie mnie nie poznawali. Opuściłem dom i uciekłem do PKS. Na miejscu wypisałem sobie kwit, zgodnie z którym miałem dowieźć węgiel do PKS w Gdańsku. Nie pamiętam kto był kierowcą. Po drodze wzięliśmy Marka Piekarskiego, który miał tam więcej znajomości. Na miejscu zastaliśmy tylko masę zdezorientowanych ludzi. Nikt nic nie wiedział. Wróciłem i rano podjąłem rozmowę z dyrektorem naszego zakładu. Jego stanowisko było jednoznaczne: - Musimy przeżyć. Na co ja mówię: - Świnia też przeżyje. On wybrał tę świńską drogę, ja inną. Powiedzieliśmy sobie „Do widzenia”. Wiedziałem co nastąpi potem, a więc zacząłem się ukrywać. Wiedziałem, że po mnie przyjdą.
Czesław Płocharczyk: - 13 grudnia byłem akurat na Mazurach. Rodzina zaprosiła mnie po prowiant, bo wiadomo - stanie u rzeźnika w mieście było zmorą. W drodze do Tczewa, w okolicach Elbląga, przed przejazdem kolejowym zauważyłem transporty wojskowe, chyba nawet kilka czołgów. Pytam się konduktora: - Co się dzieje? - Pan nic nie wie? - Nie. - Stan wojenny!
Helena Kordek: – W niedzielę przed południem miałam jechać do rodziców na Górki. Rano córka chciała obejrzeć „Teleranek”, ale telewizor nie grał. Mieszkałam z teściową, mieliśmy kołchoźnik. Stamtąd dowiedziałam się, że jest stan wojenny. Nie wiedziałam jednak, co to znaczy. Pamiętam zabawną sytuację: pojechałam z córką do rodziców na Górki. Na miejscu zastałam braci przy rozkręconym na środku pokoju telewizorze. - Wczoraj przywieziony z naprawy, a dzisiaj już nie gra - skarżyła się mama. - Nie będzie grał, bo jest stan wojenny - mówię. Mama, która przeżyła okupację w Warszawie, zaczęła płakać. Ja nie zdawałam sobie sprawy czemu płacze. Mama mówi: - Nie przeżyłaś wojny, to nie wiesz. Do domu wróciłam wieczorem. Zastałam Helenę Biernat, która powiedziała, żebym nie nocowała w domu. Gdzie miałam pójść? Przeczekałam więc. Do rana nic się nie stało. Po południu poszliśmy do ks. Cieniewicza. Poniedziałek - w pracy wszyscy zastraszeni. Byliśmy za małym zakładem, aby zrobić jakikolwiek strajk. Ludzie byli zresztą wystraszeni, zwłaszcza ci, którzy znali wojnę z własnych przeżyć. Młodzi podchodzili do tego trochę inaczej. Czekanie. Myślałam, że to potrwa z miesiąc, dwa i się skończy. Byliśmy bezsilni. Dużym utrudnieniem była godzina policyjna. Przegapiłam raz godz. 22.00 i musiałam zostać u znajomych na noc. Telefonów nie było, przepustki też nie miałem - jak zawiadomić rodzinę? Jak się potem wytłumaczyć z tego, gdzie się było przez całą noc?
Roman Bojanowski: - Pracowałem w PKS jako kierowca, ale tę niedzielę miałem akurat wolną. Pierwszy szok przeżyłem następnego dnia w pracy. Zapamiętałem twarze Ryśka Graczyka i Jurka Bandrowskiego. Rysiek płakał, ale z bezsilności. Nie wiedział co robić. Ten (wskazuje na Bandrowskiego) chodził z brodą i nagle zupełnie wyłysiał. To były dziwne obrazy, inne niż zawsze. Potem ten dekret, informujące o karze śmierci, plakaty itd. To robiło wrażenie. Pierwszy kurs był pusty. Nikt nie jechał, wszyscy siedzieli w domach i czekali na to, co będzie dalej. No i te czołgi na drogach, na każdym skrzyżowaniu. Chciałem jechać do Lisewa, miałem tam teściów. Oni też nie wiedzieli co się dzieje. Okazało się, że na moście stoją z karabinami, bo była to granica województwa. Zatrzymali mnie. Pytają po co jadę. Były to sytuacje jak z najgorszego filmu czy snu.
Czesław Czyżewski: – Tata obudził mnie wcześnie rano mówiąc: "Czesław, wojna. Jaruzelski wypowiedział wojnę narodowi". Szybko się ubrałem. Jak na 19-latka moja świadomość polityczna była na dość wysokim poziomie. Z grupą kolegów chcieliśmy założyć Związek Wolnych Demokratów, ponieważ nie należąc do „Solidarności” szukaliśmy swojej niszy. Poszedłem rano na mszę świętą, a po niej z kolegą pojechaliśmy do Gdańska-Wrzeszcza, gdzie mieściła się Komisja Krajowa „Solidarności”. Patrole ZOMO już jej pilnowały. Potem byliśmy pod bamą nr 2 w Stoczni Gdańskiej.
- W jakich okolicznościach został Pan aresztowany, a następnie internowany?
Jerzy Bandrowski: – Po pierwszej nieudanej próbie aresztowania przez prawie miesiąc ukrywałem się. Miałem zwolnienie lekarskie od dr Samborskiego z przychodni w Polmo. Dostawałem pomoc od wielu lekarzy – pierwszą noc spędziłem u dr Lucji Wydrowskiej. Wiedziałem, że mnie szukają, bo co rusz do domu ktoś przychodził. Raz zrobili nalot na dom mojej mamy. W piwnicy przeczytali nawet pracę magisterską mojej siostry, bo myśleli, że to bibuła i wypili dwa słoiki kompotu... Pewnego dnia moja żona miała wypadek – spadła ze schodów i została sparaliżowana. W tym momencie nie było dyskusji, ujawniłem się i poszedłem do pracy. Mój szef zadzwonił tego samego dnia do SB, przyjechali i mnie zabrali. Miałem szczęście, że nie miałem przy sobie ulotek, które rozdałem rano, bo inaczej dostałbym z 10 lat. Cztery dni przesiedziałem w izolatce na komendzie milicji. Poznałem tam Józeczka, człowieka z największym sercem, jakiego w życiu spotkałem. Zabrano go ze stoczni za zbieranie pieniędzy na pomoc rodzinom internowanych. Przewieziono nas do Strzebielinka. W celi naprzeciwko mnie siedział śp. prezydent RP Lech Kaczyński, Andrzej Kaszuba, dalej Leszek Lamkiewicz, Jacek Merkel z którym działałem w radach pracowniczych, dużo przyjaciół z Gdańska, cała masa bardzo inteligentnych i ciekawych ludzi. Siedział też człowiek, który... wybudował to więzienie – inżynier z Bydgoszczy zaangażowany w działalność związkową. Znaleźliśmy też w naszej celi ubeka, który miał nas infiltrować, ale niezbyt dobrze mu to szło. W końcu go zabrali, a wcześniej wydało się, że nie pracował on w fabryce, o której nam mówił. Trudnym momentem było to, co spotkało sąsiada z celi – człowieka bardzo stabilnego, o silnym charakterze. Wyobraźcie sobie, że ten człowiek po rozmowie z ubekami przez dwa dni leżał i płakał. Tak wyglądały przesłuchania. Mnie do nich przygotował Janek Karandziej. Od dentystów dostałem narkotyk i podczas „obrabiania” przez ubeków zasypiałem, ale byłem też pobudzony intelektualnie, robiłem z nich głupków. Nie wiedzieli co ze mną zrobić. Złożyłem nawet protest do komendanta wojewódzkiego, że nasze pieniądze są wyrzucane na tak mało inteligentnych policjantów... Siedziałem do maja 1982 r. Myślałem, że mi to przyspieszą, gdy zgodzę się wyjechać z kraju. Ci zorganizowali nawet fotografów, załatwili wszystkie dokumenty. Ale ja wcale nie chciałem wyjeżdżać. Potem okazało się, że osoby, które nie chciały podpisać, musiały iść do obozów pracy, jak Leszek Lamkiewicz.
Czesław Czyżewski: – Pamiętam, że gdy wróciłem w środę z Gdańska, przygotowałem na czwartek specjalny ubiór – kangurkę Bundeswehry, bryczesy wełniane, wojskowe buty, kominiarkę i żeby lepiej oddychać zrobiłem sobie tampon. Byłem przygotowany jak bojownik. Przed wyjazdem napisałem list do taty, pożegnalny, bo jechałem walczyć na śmierć i życie. Nie baliśmy się, walczyliśmy o swoje prawa, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z systemem, który strzela do ludzi walczących o swoje prawa.
Jerzy Bandrowski: – Przychodził moment, w którym albo jesteś Polakiem, albo jesteś szmatą.
Roman Bojanowski: – Dramat przeżywaliśmy nie tylko my, ale też ci, którzy siedzieli w tych czołgach. Wracając trzeciego dnia z Gdańska kursowym autobusem po godz. 20.00, w Przejazdowie zostałem zatrzymany przez patrol. Panowało przekonanie, że to nie polskie wojsko nas napadło. Drogę blokowały dwa czołgi przepuszczając samochody po kontroli. Jak podszedł do drzwi od strony kierowcy oficer zapytałem, czy mówi po polsku. Chciałem mu wytłumaczyć gdzie jadę, skąd się tutaj wziąłem. Zrobiłem to grzecznie, na co ten oficer po prostu odwrócił się i odszedł. Wyobrażam sobie co czuł, gdy dałem mu do zrozumienia, że nie wierzę, że jest Polakiem.
- W jaki sposób dojrzewała decyzja, żeby walkę z systemem kontynuować w podziemiu?
Jerzy Bandrowski: – Ta decyzja przyszła w momencie, kiedy już powstawała „Solidarność”. Działalność po 13 grudnia była tego konsekwencją. W Tczewie postanowiliśmy, że tzw. stary garnitur działaczy nie będzie uczestniczył w działalności konspiracyjnej, a tylko ubezpieczał współdziałanie. Tak pojawiła się decyzja o drukowaniu gazet, choć pojawił się nawet pomysł, aby drukować... książki. W Polsce przeczytałem książkę George‘a Orwella „Rok 1984”, przepisaną w rękopisie, za co groziło 10 lat. Kto dzisiaj wie, że za czytanie książek groziło więzienie?! Nie możemy zapomnieć o osobach, które koordynowały rozdział pomocy rodzinom internowanych, przede wszystkim o Tadeuszu Wilczarskim i śp. Zdzisławie Jaśkowiaku. Przywozili oni z Gdańska pomoc materialną, jedzenie. Jeżeli teraz komuniści płaczą, że coś jest niegrzeczne i nieetyczne, a to są mordercy i bandyci, to ja naprawdę nie mam dla nich sympatii.
Helena Kordek: – To była kwestia godzin, aby działać dalej. To był duch, który nie został w nas zabity.
- Czy wraz z wprowadzeniem stanu wojennego umarła nadzieja na zmiany na lepsze w kraju? Nie pojawiły się myśli o tym, że cała praca z okresu legalnej „Solidarności” poszła na marne?
Jerzy Bandrowski: – Nasza nadzieja wolności nie została zabita, tylko naród został "zgwałcony". Kiedy witaliśmy Lecha Wałęsę na stadionie w Tczewie wywiesiliśmy hasło autorstwa Marioli Kapich: „Wolność leży w nas i nie może być nadana”.
Roman Bojanowski: – Bł. ks. Jerzy Popiełuszko w swoich kazaniach podczas mszy św. za Ojczyznę używał często sformułowania, że zabito ciało „Solidarności”, ale jej duszy zabrać nie mogą. I to była prawda, bo struktury związku były rozmiecione, natomiast dowodem, że jego „dusza” żyła było właśnie podziemie, największe od czasów II wojny światowej. Czy ks. Popiełuszko, gdyby żył, nie musiałby wprowadzić korekty swoich słów? Moim zdaniem okazało się, że przy pomocy zdrajców i sprzedawczyków można i duszę zabić, co dokonało się przy wódce w Magdalence. Mało tego, tam podzielono łupy, a Okrągły Stół był tylko stypą. Dzisiejszy związek zawodowy, to już nie jest ta sama „Solidarność”, która liczyła 10 milionów członków. Zaczynem jej powstania był sprzeciw wobec nienawiści okazywanej przez władzę wobec prostego człowieka. Dzisiaj znowu pogarda bierze górę i w końcu znajdą się ludzie pogardzani, którzy powiedzą „dość” i będzie powtórka z historii.
Ryszard Graczyk: – W czasach pierwszej „Solidarności” czułem się w pełni wolnym Polakiem. Sam fakt, że po wprowadzeniu stanu wojennego ponownie udało nam się spotykać np. na plebani u ks. Cieniewicza, świadczyło o tym, że idei Sierpnia nie pogrzebiemy. Była w nas obawa, że już internowanych wypuszczą, a potem przyjdą po nas.
Helena Kordek: – Wielu działaczy nie zostało uwięzionych i zaczęły się pojawiać plotki, że niektórzy z nich działają na dwa fronty. Ale przecież powody nie internowania były różne. Ja na przykład miałam wspaniałego szefa, który komisję zakładową ochraniał. Powiedział mi później, że przed stanem wojennym esbecy przeprowadzali rozmowy z dyrektorami zakładów pracy i nie brakowało takich, którzy wskazywali najbardziej „niebezpiecznych” związkowców. Nasz dyrektor przekonywał ich, że ja nie jestem groźna, mam małe dzieci itd.
Jerzy Bandrowski: – Dyrektor Polmo został wybrany przez radę pracowniczą. To była potęga. Kiedy wprowadzono stan wojenny dyrektora tak wykończyli esbecy, że dostał ataku serca. Był spoza nadania partyjnego, wybronił niektórych pracowników, jak Tadeusza Wilczarskiego wyznaczonego trzy razy do uwięzienia, przed internowaniem. Z kolei dyrektor PPKS wielu moich kolegów wyrzucił z pracy. Postawy były różne.
- Jaki jest Państwa stosunek do tego, że w ciągu ponad 20 lat wolnej Polski nie udało się rozliczyć organizatorów stanu wojennego przed sądem?
Roman Bojanowski: – W Magdalence i przy Okrągłym Stole ustanowiono konstytucyjną wręcz zasadę: „Wy nie ruszacie naszych, my nie ruszamy waszych”. W myśl tej umowy nie miało dojść do rozliczeń za stan wojenny, bo inaczej komuniści nigdy nie zgodziliby się na porozumienie. Dlatego IPN jest bardzo potrzebny.
Jerzy Bandrowski: – To pytanie do młodszego od nas pokolenia. My nie możemy odpowiedzieć np. na pytanie, dlaczego nie rozliczono prokuratorów stanu wojennego.
Czesław Czyżewski: – Rewolucja „Solidarności” nigdy nie została dokończona.
Jerzy Bandrowski: – Dokładnie, bo jej sfinalizowanie byłoby wyzwoleniem narodu polskiego, co prowadziłoby do jego samostanowienia, niezgodnego przecież z konstytucją ZSRR.
Helena Kordek: – Już nie chodzi o to, aby tych starszych ludzi wsadzić do więzienia, ale żeby zapadł wyrok skazujący, żeby to było napisane czarno na białym, że są winni.
Reklama
Stan wojenny - to była wojna wydana narodowi
TCZEW. "Już nie chodzi o to, aby tych starszych ludzi wsadzić do więzienia, ale żeby zapadł wyrok skazujący, żeby to było napisane czarno na białym, że są winni". Rewolucja „Solidarności” nigdy nie została dokończona...
- Notowali: Krzysztof Dulny i Przemysław Zieliński
- 14.12.2011 00:21 (aktualizacja 18.08.2023 06:52)
Data dodania:
14.12.2011 00:21
Temperatura: 5°C Miasto: Tczew
Ciśnienie: 1020 hPa
Wiatr: 21 km/h
Napisz komentarz
Komentarze