Tekst jest wybranym fragmentem wywiadu z ks.Stanisławem Cieniewiczem. Został on udzielony Janowi Kulasowi i wydrukowany w książce pod jego redakcją „Stan wojenny: wspomnienia i oceny” (Pelplin, 1999).
- (...) Kiedy i w jakich okolicznościach Ksiądz Dziekan dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego?
- Właściwie dowiedziałem się bardzo wcześnie tego samego dnia, kiedy stan wojenny został wprowadzony. Obudzili mnie panowie, o których mogę powiedzieć, że byli bardzo przerażeni. Przybyli do plebanii, szukali schronienia. Mówili, że nie wiedzą, gdzie pójść. Czuli się zagrożeni, na twarzach rysował się lęk. Przyszli po pomoc. To oni mnie zbudzili. Dopiero później słuchałem radia i oglądałem telewizję.
- Jakie pierwsze refleksje wywołały u Księdza informacje o stanie wojennym?
- Panie Janie, ja nigdy nie przeżyłem podobnej sytuacji, sytuacji wojny. W tamtym momencie nie kojarzyłem tego stanu z wielkim nieszczęściem dla narodu, społeczeństwa. Wydawało mi się, że jest to stan nadzwyczajny, w którym ograniczone zostaną prawa i wolności człowieka. Ale nie myślałem, że jest to rzeczywiście wypowiedziana wojna własnemu narodowi, gdzie będzie zagrożone życie ludzi i szczęście człowieka, i wolność człowieka.
Stan wojenny nie kojarzył mi się w pierwszej chwili z tak wielkim dramatem wielu ludzi. Myślałem, że będzie to ograniczenie wolności i innych działań, ale w tym systemie zawsze te ograniczenia były. I właściwie reakcja ludzi, którzy poczuli się zagrożeni, że będą internowani, że będą pozamykani, unieszkodliwieni, a także wywiezieni spowodowała, że zmieniłem szybko przekonania, że jest to tylko stan nadzwyczajny.
- Na plebanii przebywały osoby z tzw. pierwszej „Solidarności".
- Kościół zawsze był miejscem azylu, dla Polaków był miejscem, gdzie można poczuć się bezpiecznym. Szukanie pomocy w Kościele, to rodzaj odruchu bezwarunkowego u Polaków. Miałem spotkanie z panem z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w stopniu pułkownika, czy podpułkownika, który przyjechał do mnie nieoficjalnie, aby powiedzieć, że wie, że na plebanii kryją się ludzie, którzy są wrogami ustroju. Nie zaprzeczyłem temu. Powiedziałem mu, że taka jest rola Kościoła, a jeżeli i on będzie w trudnej sytuacji, to każda plebania również dla niego powinna być otwarta. Tak zawsze było na przestrzeni dziejów naszej Ojczyzny, że Kościół okazywał pomoc najbardziej potrzebującym.
- Ksiądz jakby rozbrajał tych ludzi swoją życzliwością i dobrocią.
- Nie wierzę, aby było w Polsce wielu ludzi, którzy by nie mieli fundamentu wyniesionego z domu rodzinnego, który ukształtowany został na idei miłości Ojczyzny i ducha religijności. Kiedy staję do rozmowy bez wrogiego nastawienia, że ktoś jest gorszy a ja lepszy, że on to tyran a ja jestem dobry, to taki człowiek staje się łagodny, nie potrafi być agresywny. W życiu nigdy nie zaznałem agresji od tych ludzi. Był mały szantaż ze strony tych panów wtedy, gdy miałem wyjeżdżać do Rzymu po kamień węgielny. Powiedziano mi, że jeszcze nie wyjechałem i nie wiadomo, czy wyjadę. Musiałem sprawę postawić jasno. Odpowiedziałem, że to wszystko zależy od Opatrzności. To Bóg rządzi światem, a nie człowiek. Te argumenty nie zawsze były dostępne, ale słuchali. Nie ukrywam, że kontakt z ludźmi tamtego systemu był dla mnie szczególnym wezwaniem. Widziałem w tym przejaw Bożej łaski, że Bóg postawił tych ludzi na mojej drodze.
Starałem odwoływać się do sumienia, do człowieczeństwa. Traktowałem ich jako dzieci Boże. Odczułem, że oni jakby chcieli powiedzieć, że są dobrymi ludźmi. Wiem, że to w nich było. Mogli być słabi, zagubieni. Uważam, że człowiek ma szansę być dobry, o ile uświadomi sobie poprzez sumienie, odwoła się do sumienia, że istnieje zło. Najbardziej mnie drażni to, że ludzie, którzy byli zdrajcami narodu, czują się bohaterami. Żeby chociaż powiedzieli, że się tego wstydzą. To wydaje się jednak bardzo trudne. Wymaga nawrócenia, a ono wymaga poznania prawdy. A ci ludzie nie chcą znać prawdy. Uważają, że musieli oni tak „kochać” Polskę jak kochali. Łatwiej jest im żyć w kłamstwie, do czego zresztą byli przyzwyczajeni.
Dla mnie to oczywiście była zdrada. Na tym tle pojawia się heroizm ludzi świeckich, którzy nie podjęli żadnej współpracy. Płacili oni swoim życiem: szczęściem życia rodzinnego, wykształceniem, pozycją w pracy.
- Na plebanii przebywali ludzie związani różnymi formami działań: pomocą charytatywną i duszpasterską, związani z „Solidarnością”.
- Panie Janie, pan zna tych ludzi. Przecież pan był jednym z pierwszych, którzy tę pomoc organizowali. Byli to ludzie bardzo zaangażowani. Na pewno Lucja Wydrowska, Danuta Galewska, Andrzej Zieliński. Był też nasz Marek Nagórski - szef Oddziału NSZZ „Solidarności” w Tczewie, ale on należał do grupki, która zbierała się w salce katechetycznej. Wydawało mi się, że to była czysta solidarność. Ja udostępniałem im salki. Życzyli sobie, abym uczestniczył w ich spotkaniach. Ja jednak stałem z daleka. Uważałem, że tam gdzie „Solidarność” się kształtowała, nie powinienem przeszkadzać. Co innego, gdy chodzi o sprawy kapłańskie, o posługę sakramentalną, czy pomoc internowanym, gdzie mogłem coś powiedzieć. Tam czułem, że powinienem być. Jednak gdy chodzi o kształtowanie się poglądów na temat przyszłego kształtu państwa, to uważałem, że powinien on powstawać bez najmniejszej ingerencji z mojej strony.
- W sierpniu 1990 r. na jednej z pierwszych sesji Rady Miasta Tczewa poświęconej 10 rocznicy „Solidarności” - na której obecni byli ci, którzy tworzyli demokrację, przetrwali najtrudniejsze lata - przyznano pierwsze honorowe obywatelstwa miasta, legitymację nr 1 otrzymał ks. Stanisław Cieniewicz. Co Ksiądz wtedy czuł?
- Jak wówczas powiedziałem, było to uhonorowanie mojej pracy duszpasterskiej. Moja mama mówiła, kiedy miałem zostać księdzem, żeby moje kapłaństwo nie przyniosło wstydu. Pomyślałem, żeby i Panu Bogu nie przynieść wstydu, bo nasze ludzkie możliwości są bardzo ograniczone. Jesteśmy ludźmi z krwi i kości, mamy tak jak inni swoje słabości. Ale dzięki opiece Bożej udało mi się spełnić moje marzenia. Chciałem, aby moje kapłaństwo było radością dla ludzi, aby być tam, gdzie będą mnie potrzebowali. Marzyłem najpierw, aby być normalnym wikariuszem - co mi się udało, normalnym proboszczem - co mi się udało. Nie oczekiwałem, podejmując pracę duszpasterską, specjalnych wyróżnień. Nie ukrywam, że byłem bardzo zaskoczony. To było wielkie wyróżnienie. Dla mnie jedno z najpiękniejszych wyróżnień. Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego. Byłem tam, gdzie powinienem być. Ja nie mogłem być gdzie indziej. Byłem wówczas najmłodszym proboszczem. Starsi proboszczowie, bardzo szlachetni, nie mogli sobie wyobrazić, że można włączać się w życie społeczne. Byli jakby odseparowani, był to dla nich inny świat. Ja jednak nie mogłem się inaczej zachować. Czułem, że jest to wyróżnienie dla wszystkich księży, którzy cały czas byli zaangażowani w walkę o naszą Ojczyznę. Zdaję sobie sprawę, że jestem w gronie nielicznych, których spotkał ten zaszczyt. Przyjąłem go ze świadomością, że oznacza on to, że dziś jesteśmy z tobą, bo byłeś z nami.
Taka była intencja. To była oaza „Solidarności”, centrum pomocy, duszpasterstwo świeckie. Starałem się być z wami. Z wami na dobre i na złe.
Stan wojenny - pomoc najbardziej potrzebującym
TCZEW. W pierwszych dniach stanu wojennego 1981 r. wielu ludzi szukało schronienia w Kościele. Znajdowali go m.in. u jednego z najbardziej znanych tczewskich kapłanów, ks. Stanisława Cieniewicza.
- 13.12.2007 00:15 (aktualizacja 18.08.2023 14:28)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze